Głośne i wytrwałe wołanie o pomoc porusza niebo. I choćby nawet zdawało się nam, że Bóg równie wytrwale milczy, w tej świętej Ciszy jest wszystko. Gdy Bartymeusz, niewidomy żebrak spod Jerycha, usłyszał, że nadchodzi Jezus z Nazaretu, zaczął wołać, a jego krzyk musiał wyrywać się ponad wszystkie inne prośby, ponieważ brzmiał: "Synu Dawida, ulituj się nade mną!" (Mk 10,47). Jerycho, w czasach, gdy Chrystus chodził po tej ziemi, symbolizowało nieczystość, grzech i kult pogańskich bożków. Niewidomy będący bohaterem dzisiejszego fragmentu Ewangelii, siedział przy drodze kiedy Jezus z apostołami opuszczali miasto. Mogło to oznaczać - także na sposób symboliczny - że nie chciał zasiedzieć się w mieście grzechu. Jego nędza materialna paradoksalnie sprawiła, że wyszedł poza jego granice, a tam - zupełnie jakby wyczekiwał Go od lat - spotkał Mesjasza. Znamiennym jest fakt, że z początku nie woła: "Synu Dawida, uzdrów moje oczy!". Prosi o zlitowanie się nad nim, cokolwiek to oznacza. A co za tym idzie, prosi o Bożą interwencję - o to, aby Jezus, w jakim zobaczył ratunek, wszedł w jego życie i odmienił je. Byli tacy, którzy próbowali go uciszyć - może irytowało ich wołanie lub nie sądzili, że "ktoś taki" jest godzien uwagi Mistrza. I, co zaskakujące, Jezus nie od razu reaguje na jego prośbę. Daje mu czas, gra z nim w swoistą "grę", która ma na celu sprowokować go do wytrwałości w tej rodzącej się etapami wierze. Bartymeusz zatem woła po raz drugi, jeszcze głośniej, ignorując utyskiwania zgromadzonych. A Pan przystaje i wchodzi z nim w dialog, zadając pytanie, jakie wybrzmiewa dziś w całym Kościele, prowokując nas wszystkich do odpowiedzi: "Co chcesz, abym ci uczynił?" (Mk 10,51). Czy Jezusowi zabrakło wszechmocy, by się tego dowiedzieć, by odczytać z jego serca, czego ów człowiek pragnie? Oczywiście, że nie. Ponownie - chciał zachęcić go do dalszego dialogu, do wypowiedzenia na głos swoich myśli. Bóg zawsze jest otwarty na to, co chcemy Mu wyznać na modlitwie - ustami lub sercem. Słowa "Abym przejrzał" (Mk 10,51) poruszyły serce Jezusa. A gdy już sprawił, że stało się to rzeczywistością, niewidomy otrzymał także inny rodzaj wzroku, bez którego nadal pozostałby ślepcem. Jego oczy dostrzegły Pana. Po cudzie, jakiego doświadczył, mógłby poszukać dla siebie pracy, a później domu. Mógłby pójść w miasto i świętować. A jednak wybrał najlepszą z opcji - pójście drogą za Jezusem (zob. Mk 10,52). Bez Chrystusa błądzimy z bielmem na oczach. Idąc zaś za Nim jak za Przewodnikiem, możemy być pewni, że wzrok ludzki nie wprowadzi nas w błąd - oczy wiary będą skierowane Niego, co doprowadzi nas do prawdziwego celu wędrówki. Musimy głośno i nieustannie wołać, nawet jeśli z początku zderzymy się z Ciszą.
Dzisiaj Niedziela Misyjna rozpoczynająca tydzień modlitw za misje i misjonarzy pod hasłem „Idźcie i zaproście wszystkich na ucztę”, taca przeznaczona na działalność misyjną Kościoła.
Logika Boża jest zupełnie inna od logiki ludzkiej, a Chrystus wielokrotnie pokazuje to na kartach Ewangelii. Czyni to także w dzisiejszym fragmencie, w którym poucza zarówno apostołów, jak i nas wszystkich, czym jest prawdziwa wielkość człowieka. Nie dotyczy ona ziemskich zaszczytów, tytułów naukowych czy stanowisk. Jest tak daleka od naszego rozumowania, jak to tylko możliwe. Kto chce być wielkim, niech będzie sługą. Kto chce być pierwszym, niech stanie się niewolnikiem – ostatnim. Brzmi jak paradoks. A jednak tą niełatwą naukę Jezusa można podsumować krótko i jasno – kto chce być wielkim, niech się umniejszy. I nie chodzi tutaj absolutnie o poniżenie: każdy z nas posiada przecież nienaruszalną godność i nawet „wielcy” tego świata nie mogą jej zdeptać. Kto chce być wielkim, prędzej czy później musi stać się pokornym. Uznać, że istnieje Ktoś większy od niego. Że istnieje Ktoś, wobec kogo pozostajemy małymi, nawet gdy zajmujemy wysokie pozycje społeczne. Jeśli się w ten sposób umniejszymy, stając się przed Nim jak dzieci, Pan będzie w nas wzrastał. A gdy uznamy w życiu Jego pierwszeństwo, także relacje z bliźnimi zostaną ułożone odpowiednio. Wówczas – mając przed oczami Boga oraz bliźniego ze względu na Boga – nie uderzy nam do głowy bogactwo, sława, wysokie stanowisko. W obliczu wieczności niewielkie znaczenie ma to, kto znajduje się wyżej w szeroko pojętej „hierarchii” wyznaczanej przez ten świat. Chrystus uczy, że prawdziwa wielkość potrafi się uniżyć. Małym jest natomiast ten, kto musi wciąż wzrastać w oczach ludzkich, kto karmi się swoją źle pojętą władzą – prędzej czy później zauważy, iż nie o to chodzi w naszej drodze do świętości. Jezus – Pan całego wszechświata – nie tylko słowem, ale ponad wszystko czynem ukazuje nam do chwili obecnej, że trzeba służyć Bogu również w braciach i siostrach. Nie ma to być służalczość czy bezrefleksyjne zaspokajanie czyjegoś egoizmu, lecz prawdziwa służba. Służba miłości, która – jak wspominała św. Faustyna Kowalska, „(...) najdrobniejsze czyny nasze podnosi w nieskończoność”. W obliczu zbliżającej się wielkimi krokami uroczystości 1 listopada, warto przyjrzeć się postawom Wszystkich Świętych. Żaden ze zbawionych nie osiągnął tej bliskości z Bogiem poprzez pychę. Przeciwnie: w ich życiach jaśniała i jaśnieje wciąż wciąż prawdziwa wielkość. Wielkość rodząca się z pokory. I choć świat wielokrotnie ich odrzucał, oni wiedzieli, że nie potrzebują poklasku. Szukali czegoś więcej. Z ufnością zbliżali się do miłosiernego Pana, robiąc Mu miejsce w codzienności. Wówczas każdy dobry czyn był służbą miłości, w której zawsze – także i dziś, mimo wszystko - odnosi się zwycięstwo.
Mimo że do rozpoczęcia Adwentu pozostało jeszcze 7 tygodni, warto w tym miejscu przypomnieć, że w jednej z tzw. wielkich antyfon adwentowych, Jezusa nazywa się Mądrością, która wyszła z ust Najwyższego. A skoro tak, to łatwo stwierdzić, iż Mądrość opisana w dzisiejszym pierwszym czytaniu odnosi się do Syna Bożego, jakiego narodzenie przepowiadali wszyscy prorocy wiele wieków przed tym, jak gwiazda wskazała drogę trzem przybyszom ze Wschodu. Na podstawie starotestamentalnego fragmentu możemy wywnioskować, że aby prawdziwie stać się "mędrcem", należy odnaleźć Chrystusa - jedyną Mądrość, jakiej warto szukać przez całe swoje życie. Słowo Boże jest wciąż żywe i skuteczne. Dlatego również i dziś z całą mocą przypomina nam o złudnych i rzeczywistych bogactwach. Bogactwa tego świata jedynie przeszkadzają w drodze do Królestwa Bożego. Głupotą jest zatem pokładanie ufności w zaszczytach. Zresztą, jak wspomniała kiedyś św. Teresa od Dzieciątka Jezus: "Nasze tytuły szlachectwa poznamy dopiero w niebie" - tragedią i biedotą duchową byłoby więc stracić krótką chwilę życia ziemskiego na domaganie się poklasku od ludzi. Głupotą jest również wiara w "kruszce", bo - jak przypomina nam Biblia - przy prawdziwej Mądrości srebro i złoto stają się niczym jak tylko błotem i garścią piasku (zob. Mdr 7,9). We współczesnym świecie z pewnością błędem jest również mierzenie życia ilością kont bankowych, kart kredytowych i banknotów w portfelu. Nie warto też ufać pięknu ciała - ono przeminie. Zostanie jedynie to, co niezmiennie trwa. Bóg. Jedyne bogactwo, o jakie warto walczyć przez ciągłość naszych dni na ziemi. Wypełniając Nim swoje życie, swoją duszę, serce i umysł - karmiąc się Nim, możemy być prawdziwie bogaci, choćby świat uznał nas za "biedaków". Lepiej być ubogim duchem - pokładać ufność w Bogu i nikim więcej - niż bogaczem mierzącym się z dramatem biedoty duchowej widzącej wszędzie okazję do zysku, który jednak nie jest w stanie "kupić" nikomu nieba.
Współcześnie światu wydaje się, że człowiek jest w stanie osiągnąć wszystko. Wszystko to bardzo dużo. Tymczasem, zanim dotrzemy do sedna, warto na wstępie wrócić na moment do piątkowego czytania z Księgi Hioba, któremu Bóg przypomina o ograniczoności wiedzy ludzkiej. "Czy dotarłeś do źródeł morza? Czy doszedłeś do dna Otchłani? Czy wskazano ci bramy śmierci? Widziałeś drzwi do ciemności? Czy zgłębiłeś przestrzeń ziemi? Powiedz, czy znasz to wszystko? Którędy droga do mieszkania światła? A gdzie siedziba mroku, abyś go zawiódł do jego granicy i rozpoznał ścieżki do jego domu?" (Hi 38,16-20). Ta przedziwna nauka pokory każe nam pochylić się nad wartościami, których jako ludzie nie mamy prawa naruszać - nawet wśród ryku samowoli (tak różnej od prawdziwej wolności!) czasów, w jakich żyjemy. Obecnie - oprócz niegodziwych dysput politycznych nad tym, do jakiego momentu życia dziecka w łonie matki można je uśmiercić (wersja dyplomatyczna: abortować) - toczy się również absurdalna dyskusja o to, kto może tworzyć małżeństwo. Z Pisma Świętego wynika jasno i wyraźnie, że takimi osobami są kobieta i mężczyzna, oboje stworzeni przez Pana jako uwieńczenie Jego dzieła. Człowiek rodzi się mężczyzną lub kobietą i nie podlega to dyskusji - nawet jeśli ktoś nie wierzy w przesłanie biblijne, to takie są fakty naukowe. Choć w dobie skrzywionych ideologii mówi się o kilkudziesięciu "tożsamościach kulturowych", prawda o dwóch płciach jest zakorzeniona zarówno w biologii, jak i w Biblii będącej świętą księgą dla nas, uważających się za chrześcijan. Dzisiejsze pierwsze czytanie o tym stanowiące, prowadzi nas niejako do początku. Do tworzenia się relacji międzyludzkich, do biblijnego opisu stworzenia niewiasty. Ale po co właściwie cofać się do zamierzchłej przeszłości w świecie szanującym jedynie teraźniejsze chwile złudnego szczęścia? Ponieważ współcześnie potrzebujemy natychmiastowego powrotu do korzeni, do tego, co od zawsze i na zawsze było realnie wolą Bożą dla dobra człowieka. Nie da się zakrzyczeć oczywistej prawdy o dwóch płciach, nawet jeśli kiedyś będzie ona funkcjonowała jako teoria spiskowa "Kościoła - ciemnogrodu". Podobnie jak nie można pozwolić, by z przestrzeni publicznej zniknęła prawda o małżeństwie jako pobłogosławionym przez Boga związku jednego mężczyzny i jednej kobiety. Brzmi to nielogicznie, aczkolwiek w "wyzwolonym" świecie należy przypominać o tak podstawowych rzeczach jak zasadność monogamii w związku i szkodliwość cudzołóstwa. Tu, gdzie miłość jest spłycana i ustawiana w pewnym sensie w krzywym zwierciadle, jako wierzący w Chrystusa mamy niestrudzenie bronić tego, co nienaruszalne - bronić choćby węzła małżeńskiego, aby nie stał się dla nas jedynie nic nieznaczącym, nietrwałym węzełkiem otwartym na wszelakie nowości, jakie niesie z sobą zgubny duch tego świata. Co Bóg ustanowił, tego niech człowiek nie niszczy. Co Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela. Jakkolwiek wydawałoby się inaczej, istnieją rzeczy niezależne od nas, mimo postępu intelektualnego i technologicznego. Nie możemy stanąć pośrodku dziejów i jednym słowem sprawić, by zniknęła nauka chrześcijańska kilku tysięcy lat - mamy prawo w nią nie wierzyć ani jej nie wyznawać, lecz nie spowoduje to, że przestanie istnieć Bóg, przypominający bez względu na czasy, o uniwersalnych prawdach dających człowiekowi prawdziwą wolność prowadzącą do szczęścia wiecznego.
Słowa Jezusa w dzisiejszym fragmencie Ewangelii należą do tych najbardziej radykalnych. Syn Boży nie sili się na kurtuazję, sztuczną uprzejmość czy cukierkowe, dyplomatyczne odpowiedzi jakich nie brakuje nie tylko we współczesnej polityce, ale i na szczytach hierarchii Kościoła. Nazywa czarne czarnym, a białe - białym. Nie bawi się w półśrodki i wskazuje na nieustępliwość wobec grzechu, z którym mamy zaciekle walczyć. I zwyciężać, nawet za "cenę" rezygnacji z tego, co ów grzech generuje. Nawet za "cenę" zrzucenia zbędnych ciężarów pychy mogących zatopić łódź naszego życia, łódź naszej relacji z Bogiem, łódź Kościoła. Chrystus - podobnie też drugie czytanie z Listu św. Jakuba Apostoła - wskazuje na to, że zawsze mamy przed sobą perspektywę życia wiecznego. Perspektywę zbawienia lub potępienia - życia lub śmierci duchowej. Nawet w wirach współczesnego, kalekiego świata, powinniśmy mieć nieustannie w myśli, że doczesność jest rzeczywistością przemijającą, chwilową. Walczymy wszak o wieczność. Na cóż nam bogactwo, jeśli w efekcie sprowokuje nasze wywyższanie się ponad innych? Na cóż nam purpurowe, królewskie szaty, jeśli obrócą się w popiół lub zostaną nadgryzione zębem czasu? Na cóż w naszych rodzinach, relacjach, kościołach, grzech ciężki, skoro spowoduje powszechne zgorszenie i upadek? Czy naprawdę warto przehandlować wieczność za moment złudnego "bycia Bogiem", za moment wyniesienia się ponad Prawo Boże? Czy warto przegrać życie - przegrać wszystko! - za kilka zaszczytów i ukłonów wielkich tego świata, prowadząc za sobą również powierzone osoby na dno? Pochylając się nad tymi pytaniami, trzeba przytoczyć fragment dzisiejszego psalmu będący idealną modlitwą dla każdego z nas: "Oczyść mnie z błędów przede mną ukrytych (...) Także od pychy broń swojego sługę, by nie panowała nade mną. Wtedy będę bez skazy i wolny od wszelkiego występku" (Ps 19,13-14). Warto też w tym miejscu przywołać ostatni werset psalmu 19, niewymieniony w dzisiejszej liturgii Słowa: "Niech znajdą uznanie słowa ust moich i myśli mego serca, u Ciebie, Panie, moja Skało i mój Zbawicielu! (Ps 19,15). W ostatecznym rozrachunku nie liczy się to, co pomyślą o nas inni ludzie, lecz to, co znajdzie uznanie w oczach Boga. Nikt nie zapyta o to, komu zdołaliśmy się przypodobać za pomocą swojego grzechu, który przyniósł jedynie zgubę. W dążeniu do bliskości Pana i w walkach duchowych bez wątpienia mogą nam pomóc również aniołowie, czyste istoty wpatrujące się w oblicze Pańskie. Warto, zwłaszcza w najbliższych dniach, prosić ich o obronę przed popełnieniem grzechu ciężkiego i wsparcie w walce z pokusami. 29 września, jeśli nie przypada w tym dniu niedziela, Kościół obchodzi święto Archaniołów: Michała, Gabriela i Rafała. Natomiast 2 października - wspomnienie świętych Aniołów Stróżów. To dobre okazje do zauważenia obecności istot niebieskich w naszej codzienności.
„Na początku był chaos”. To zdanie znane jest z mitów greckich, w których ludzie – nie znając Boga – usiłowali pojąć świat w odniesieniu do rozmaitych tytanów czy też bożków. „Na początku było Słowo” - głosi natomiast prolog św. Jana, jeden z najpiękniejszych tekstów natchnionych spisanych prawie dwa tysiące lat temu. Te dwa fragmenty tak różnych jak to tylko możliwe ksiąg, wskazują na dwie płaszczyzny. Pierwszą z nich jest chaos – nieuporządkowanie i bałagan proponowany przez zgubnego ducha tego świata. Drugą zaś – swoisty ład, do jakiego zaprasza nas Bóg. Ład przynoszący pokój serca w każdej sytuacji, mimo uwarunkowań zewnętrznych, mimo krętych dróg życia. Słowo Boże uświadamia nam dziś, że to z nieładu wewnętrznego wynikają niepokoje i wszelakie spory pozbawione sensu, a skupiające się jedynie na własnej pysze, na tym, kto jest po ludzku „największy” jak apostołowie w przeznaczonej na dziś Ewangelii. Tymczasem właściwe rozumienie owego Słowa, a co za tym idzie – postawa wcielająca je w życie, nawet a najzwyklejszą, szarą codzienność – może napawać człowieka prawdziwym pokojem serca. Pokojem – a nie chaosem! – pochodzącym od samego Boga, który podtrzymuje nasze życie, jak słyszymy w psalmie. Tam, gdzie chęć do życia gaśnie z powodu otaczającego nas nieporządku, niezrozumienia, walk, tragedii, tam nadal jest Pan chcący tchnąć w nas nadzieję, chcący uczynić nas czystymi pomimo brudu grzechu.
Parafia NMP Królowej Polski w Świebodzinie zaprasza na pielgrzymkę do Medjugorie. Koszt to 850 + 150 euro. Zapisy w kancelarii parafialnej lub po nr tel. 729 231 922.
W środę 31 lipca przybędzie do naszej Parafii Salezjańska Pielgrzymka Ewangelizacyjna. Grupa przyjdzie do naszego sanktuarium ok. g. 16.30, po powitaniu pielgrzymi rozejdą się na noclegi, grupa będzie liczyć około 30 osób i nocuje tylko w naszej parafii. Dlatego też prosimy osoby, które chcą przyjąć pielgrzymów, o konieczne zgłoszenie tego dzisiaj w zakrystii. Nawet jeśli ktoś od lat przyjmuje te same osoby, musi to dzisiaj zgłosić. Pielgrzymi pójdą tylko do tych osób, które się dzisiaj zgłoszą. Księża idący w grupie tradycyjnie będą podejmowani na plebanii. Już teraz dziękujemy za życzliwość i ofiarność. Bóg zapłać! Spotkanie ewangelizacyjne rozpocznie sie o g. 19.30 na targowisku miejskim. 1 sierpnia – w czwartek o g. 7.30 zostania odprawiona Msza św. i pielgrzymi wyruszą w dalszą drogę do Pani Jasnogórskiej.
Dzisiejsza Ewangelia ukazuje nam cud, w którym Jezus rozmnaża pokarm, czyniąc rzecz po ludzku niemożliwą. Rozdaje ludziom chleb i ryby, bez ograniczeń. Tymczasem apostołowie w pierwszej kolejności szukają przyziemnych rozwiązań – w odpowiedzi na Chrystusowe pytanie, zastanawiają się, w jaki sposób kupić chleba za dwieście denarów. Można powiedzieć, że czują beznadzieję sytuacji – tyle tysięcy ludzi, a oni mają jedynie pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby. Sprawa bez wyjścia. A jednak jest wśród nich Pan, dla którego niemożliwe nie istnieje, co wielokrotnie pokazuje na kartach Ewangelii. Dzisiejszy fragment uczy nas polegania przede wszystkim na Nim, na Jego osądzie, na Jego mocy, na Jego miłości. On nie chce naszej krzywdy. Przeciwnie, jak dziś śpiewamy w psalmie – to właśnie On otwiera swą rękę, by nakarmić nas do syta. A zatem nie musimy troskać się w nieskończoność o sprawy codzienne – nie jesteśmy z nimi sami, towarzyszy nam sam Bóg, któremu zależy na nas. Nie chce, byśmy poumierali z głodu – czy to tego doczesnego, czy duchowego. Dba o każde swoje stworzenie i żadnego z nich nie opuszcza. Jest pomocą na naszych drogach, także w szarej codzienności, gdzie z pozoru „cudów nie ma”. A ponadto troszczy się także o zaspokojenie głodu naszych dusz, ofiarując się w Najświętszym Sakramencie. Co ciekawe, w chrześcijańskiej sztuce Chrystus często był przedstawiany jako pelikan – ta symbolika sięga około II wieku, była także wielokrotnie powielana później, w średniowieczu. I – choć może brzmi to groteskowo – miało to drugie dno. Otóż wierzono, że dorosłe pelikany żywiły młode własną krwią, uprzednio się kalecząc, poświęcając się dla nich. Inna wersja, równie piękna, wspominała, iż owe ptaki skrapiały swą krwią martwe potomstwo po to, aby je ożywić. Mówiono nawet o tym, że pelikany dbały o to, by gniazda ich dzieci były wyścielone puchem wyrwanym ofiarnie z własnej piersi. Stąd też nawiązanie do Jezusa, który – jak przypomina dzisiejsza Ewangelia – dba o powierzony sobie lud w każdym czasie, co w konsekwencji zaprowadzi Go aż na krzyż, by tam dokonać dzieła i umrzeć, abyśmy mogli żyć na wieki.
Dzisiaj XVI Niedziela Zwykła. Rozpoczynamy 25. Ogólnopolski Tydzień św. Krzysztofa wraz z misyjną Akcją św. Krzysztof – 1 grosz za 1 kilometr szczęśliwej jazdy na środki transportu dla misjonarzy. Po każdej Mszy św. odbędzie się błogosławieństwo wszelkich pojazdów lokomocji oraz wszystkich kierujących, dlatego prosimy, aby każdy, kto pragnie by jego pojazd został poświęcony stanął po Mszy św. przy swoim pojeździe. Ofiary składane podczas poświęcenia pojazdów przeznaczone będą na wsparcie misjonarzy w zakupie pojazdów na terenach misyjnych. Serdeczne „Bóg zapłać”.
W dzisiejszej Ewangelii Jezus jawi się jako ten, który wzrusza się ludzkim losem i okazuje litość wobec swojego ludu. Choćbyśmy byli dorośli i teoretycznie samowystarczalni, na każdej drodze potrzebujemy opieki Dobrego Pasterza, bez względu na swój wiek. I choćby zdawało się nam, że jesteśmy opuszczeni, sami na świecie, jest Ktoś, kto chce o nas zadbać, zatroszczyć się o nasze pustki nie tylko doczesne, ale i te duchowe; i ukazać nam sens. Chrystus prowadzi swoje owce, opiekując się każdą z osobna, dostrzegając nie tylko jej troski, ale i mocne oraz słabe strony. Nie czyni tego, by wytknąć nam błędy czy wbić nas w trwałe, przygniatające do ziemi poczucie winy - przeciwnie, jako najlepszy Pasterz pragnie nas ustawicznie podnosić i wskazywać właściwą drogę pośród zamętu tego świata. Chce także wypełnić Sobą nasze braki, uzdolnić nas do kroczenia przez każdą życiową dolinę pomimo ludzkiego lęku. Nie ma zamiaru przynieść nam zguby czy rozproszyć nas - tak czynią fałszywi pasterze, o których stanowi starotestamentalne czytanie: Bóg grzmi wobec nich: "Biada" (Jr 23,1). Ufając Panu, znajdziemy orzeźwienie, ukojenie i prawdziwą przynależność – dom.
"Będę słuchał tego, co mówi Pan Bóg", pisze psalmista. Są to oszczędne słowa, a jednak jakże istotne dla całego naszego życia, dla naszego wzrostu duchowego. A jednocześnie pozostają one trudne, bo wymagają niezachwianej ufności; wiary w to, że Bóg Ojciec nie chce naszej krzywdy, lecz pragnie dla swoich dzieci jak największego dobra przychodzącego niejednokrotnie przez ciernie. W dzisiejszym świecie często trudno zaufać drugiemu człowiekowi - może już wielokrotnie zostaliśmy zranieni nielojalnością, niewiernością, może utraciliśmy już "wiarę w ludzkość". Człowiek potrafi skłamać, zdradzić, oszukać w najbardziej kreatywny i wyrafinowany sposób jaki tylko istnieje. Jednak w relacji z Bogiem nie musimy obawiać się niczego złego z Jego ręki - On pozostaje wierny swojemu ludowi i nie ma w Nim kłamstwa. Nawet, jeśli każe nam czynić rzeczy nielogiczne, dziwne w oczach świata, absurdalne i zupełnie szalone, możemy ufać, że jest w tym plan, a nie bezsens. To trudna sztuka, a jednak zawierzyli Mu choćby apostołowie, których Chrystus posyła dwójkami w dzisiejszej Ewangelii, aby wyszli z bezpiecznej strefy komfortu i zaczęli wzywać ludzi do nawrócenia. Grupka zlęknionych, młodych, pełnych wątpliwości mężczyzn ma wyrzucać złe duchy i uzdrawiać chorych. Jakby tego było mało, Jezus napomina, aby nie zabierali z sobą rzeczy niezbędnych do przetrwania - chleba, torby, pieniędzy. Absurd, pomysł szaleńca. Lecz oni idą. Ufają, choć po ludzku to zupełnie nielogiczne, możnaby rzecz: wręcz nienormalne. Bóg czyni rzeczy dziwne i do czynienia takowych rzeczy skłania. Dlaczego? Czasami nie będzie możliwe, by pojąć to w kategoriach ludzkiego rozumowania. Czasami trzeba będzie wiarą ukorzyć zmysły i rozum swój, jak śpiewamy w jednej z pieśni. Czasami naszym jedynym zadaniem będzie całkowite zawierzenie Bogu, a nie układanie własnych scenariuszy, zabezpieczanie się na podróż, jaką jest życie. Bo, jak wspomina dzisiejszy psalm - "Pan sam szczęściem obdarzy" (Ps 85,13). Na swój własny, niejednokrotnie szalony sposób, o czym przekonali się liczni święci i błogosławieni. Ale i prorocy Starego Testamentu. To właśnie oni mężnie głosili dzieła Pana bez względu na czasy. Nawoływali do zmiany, do nawrócenia, choć po ludzku było to bezsensowne. Ale czy na pewno? Jak wspomina starotestamentalny tekst, prorok Amos był pasterzem, lecz i tym, który nacinał sykomory? W jakim celu? Sykomory to drzewa mogące wydać bardzo wiele owoców. Jednak jeśli nie zostaną nacięte na czas, owe owoce zostaną pozbawione bogactwa smaku. Nacinanie sykomor ma więc pomóc rozwinąć się owocom, przyspieszyć i udoskonalić ich rozwój. Jeśli nie natniemy wiary ufnością, zatrzymamy się na etapie jałowości, bezsmaku, lęku. Jeśli nie natniemy życia Ewangelią, uschnie. A Ewangelia nawołuje do złożenia całej swej ufności w Panu, na którym nie możemy się zawieść, który zawsze pragnie naszego szczęścia przedłużonego o całą wieczność. On wie, co robi, nawet jeśli my sami nie wiemy, czego chcemy. On wie, co mówi. A Jego zapewnienia wystarczą i podtrzymają nawet jeśli poza nimi nie mamy żadnego innego "ubezpieczenia". Zaufanie Bogu to głęboka woda - jedyna głębia, w jaką warto się rzucić bez wahania.
W marcu przeprowadziliśmy ankiety dotyczące zmiany godzin odprawianych w niedzielę Mszy św., a także rozmowy z przedstawicielami naszych miejscowości. Ustalono iż, od I niedzieli czerwca, tj. 2 czerwca b.r. Msze św. niedzielne w naszej parafii będą odprawiane wg. następującego porządku:
w Babimoście
o 7.30, 9.00, 11.30 i 19.00
a w Podmoklach o 10.
Poczynione zmiany są realizacją założeń dekretu ks. biskupa Tadusza Lityńskiego.
Jezus dziwił się niedowiarstwu. Dziwił się, bo zapewne miał w zanadrzu wiele łask, których oni nie chcieli przyjąć. A przecież nigdy nie kazał im za to wszystko płacić. Nie prosił się nawet o poważanie. Nie chciał od nich nic, lecz pragnął im dać wszystko. Oni zaś tego nie przyjęli. Podobnie jak wtedy, gdy miał się narodzić - zabrakło miejsca wśród swoich, dlatego towarzystwem prócz Świętych Rodziców było bydło, chłód i niedostatek – a później pastuszkowie, którym nie trzeba było powtarzać w nieskończoność, by ruszyli się z miejsc i pobiegli zobaczyć cud cudów. I Trzej Królowie, przybysze z daleka, witający Mesjasza godniej niż oni. Swoi. Tłumy chodziły za Jezusem, tłumy przysłuchiwały się Jego nauczaniu. Lecz w rodzinnym mieście powątpiewano. Znano Go od dzieciństwa, znano Jego Rodziców i krewnych. Zapewne uważano, że to niemożliwe, by ten chłopak przemawiał w taki sposób – skąd ma tego typu mądrość? Skąd On to wziął, skoro – według wielu – w niczym nie odstawał od reszty? Pomimo lekceważenia, Jezus nie pogardzał swoimi sąsiadami z Nazaretu. Po prostu się dziwił. Ale czy tylko dwa tysiące lat temu Bóg Człowiek był odrzucany przez swoich we własnym, rodzinnym mieście? Także i dziś widzimy, iż jest wyszydzany, a Jego moc podawana w wątpliwość. Nie tylko w świecie zmierzającym w dół – przecież On nie jest z tego świata – lecz również w samym Kościele będącym Jego własnością: nie hierarchii, nie ludu, lecz przede wszystkim Jezusa Chrystusa. Bóg ustawicznie odrzucany w tym, co należy do Niego – czy to nie tragiczny i paradoksalny obraz? Ale czy nie równie tragiczny jest obraz człowieka, który zapomina, że ponad wszelakie puste „szczęścia” potrzebuje Boga? Bóg bez człowieka pozostaje Bogiem, Pełnią. Człowiek bez Boga obraca się w nicość. Z dzisiejszego fragmentu Ewangelii płynie smutna refleksja, a jednocześnie przestroga, by umieć (i chcieć) Go dostrzegać. By nie zapominać, że w każdej świątyni chrześcijańskiej to Chrystus stoi w centrum. W innym przypadku wszystko, co robimy jako Jego wspólnota będzie zwykłym nieporozumieniem. Bo możemy patrzeć na Boga i o Nim mówić, lecz tak się zagapić, tak Go zakrzyczeć, że nawet nie zauważymy, iż akurat wszedł do kościoła.
Współczesny, pełen pogardy dla Imienia Pańskiego świat można śmiało nazwać "postępową" cywilizacją śmierci. Takie określenie nie będzie przesadą, zwłaszcza jeśli sięgniemy pamięcią zaledwie kilka lat wstecz, kiedy to przez Polskę przechodziły słynne, choć wątpliwej jakości marsze walczące o to, by móc zabijać istotę ludzką jeszcze w łonie matki jeśli nie spełni ona konkretnych oczekiwań co do zdrowia, wyglądu, czy też momentu, w którym pojawi się w starannie zaplanowanym grafiku rodziców. Nie wspominając już o tym, co dzieje się w krajach Zachodu - nie tylko w kwestii uśmiercania dzieci czy bawienia się genetyką, lecz także eutanazji na życzenie. Przy tak zaawansowanym rozkładzie moralnym nowoczesnych społeczeństw może zrodzić się pytanie - kto jest odpowiedzialny za śmierć? Kto odpowiada za toczące się na świecie liczne wojny, w których nie ma zwycięzców, bo żadnemu z przywódców realnie nie opłaca się pokój? Przy wszelakich nieszczęściach wiele osób - paradoksalnie w tym także ateistów, którzy deklarują się jako osoby niewierzące - ma tendencję do obciążania winą za zło nikogo innego jak Boga. Tymczasem Biblia jasno podkreśla: "Śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się z zagłady żyjących" (Mdr 1,13). Śmierć nie jest "dziełem" Jego rąk, wszyscy ludzie zostali przecież w Pańskim zamyśle stworzeni do nieśmiertelności, do wiecznego bytowania. Śmierć weszła w historię świata w wyniku sprzeniewierzenia się odwiecznemu prawu Bożemu - nie jako kara, lecz raczej jako konsekwencja tego, iż człowiek wybrał dla siebie zgubną drogę i nie zaufał w pełni swojemu Stwórcy, który pragnie jego dobra. A, jak przypomina Katechizm Kościoła katolickiego, "Stworzenie bez Stwórcy zanika" (KKK 46). Na szczęście Bóg w swej mądrości i miłosierdziu posłał na świat jednorodzonego Syna, by podniósł ludzkość z grobu grzechu. Nie pozostawił niepokornych synów i córki pod wieczną władzą śmierci, lecz rozerwał jej kajdany, abyśmy mogli mieć życie przedłużone w nieskończoność. On nieustannie - także i dziś, w XXI wieku zbroczonym krwią nienarodzonych dzieci, głośnym od ryku ludzi skandujących obrazoburcze hasła i obrzucających krzyże kamieniami - wzywa do tego, by się nie bać, lecz tylko lub aż wierzyć wbrew wszelkiej nadziei, wbrew światu tańczącego swój danse macabre wiodący w przepaść. A wtedy, wcielając w życie Słowo Boże, powstaniemy na każde "Talitha kum". Świat ogłosi koniec, katastrofę i apokalipsę urządzoną ludziom przez ludzi, ale wierzący w Chrystusa i Chrystusowi będą wiedzieć, że nie zna zmierzchu ten, który jest Światłością. To właśnie On obdarza swą obecnością miejsca, nad którymi widnieje już niemal napis "Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie". Zamienia żałobny lament w taniec. Krzyż - w Zmartwychwstanie. Śmierć - w nieustające Życie.
Dzisiejsza Ewangelia pełna jest hałasu i ciszy. Za to pierwsze odpowiedzialna jest głośna burza budząca trwogę wśród uczniów Jezusa. Gwałtowny, huczący wiatr, fale wdzierające się do ich łodzi, która wobec potęgi żywiołu musi wyglądać jak niewielka, niepoważna łupinka; przerażone krzyki apostołów zastanawiających się zapewne, jakim cudem ich Nauczyciel może spokojnie i obojętnie spać wobec tego, co się dzieje. I, jakby w kontraście do tego spektaklu strachu, cisza Chrystusa, który później – zbudzony – mówi do jeziora: „Milcz, ucisz się!”. A ono uspokaja się. Nic nie może pozostać takie samo wobec głosu Najwyższego. On czyni wszystko nowym – nawet wzburzone wody muszą złagodnieć gdy przemawia Pan Zastępów. W oryginale greckim, słowa wypowiedziane przez Jezusa do żywiołu brzmią mocniej, oznaczają bowiem dosłownie: „Zamknij się, załóż sobie kaganiec”. Płynie z tego dla nas i naszego życia duchowego piękna nauka. Chrystus nie obiecuje, że zło natychmiast przestanie istnieć i siać niepokój. Ten świat nadal będzie ranił, będą łamane serca, sumienia i kości, zło będzie się panoszyć aż do końca czasów. A jednocześnie Bóg zamyka mu usta. Jest większy niż cały zamęt rozsiewany przez szatana i ludzi mu służących. Gdy Pan nałoży złu kaganiec, ono nadal będzie przerażać, szokować, czaić się jak mgła nad jeziorem tuż przed sztormem. Ale stanie się nieme, bo Słowo Pańskie zakryje jego chaos i zbędny hałas. I tylko od nas i naszej wolnej woli zależy, czy pozwolimy mu na powrót dojść do głosu w naszym życiu, sumieniu, otoczeniu, czy może postawimy w centrum konkretnej burzy Jezusa. Wówczas to, co złe, stanie się jedynie kukłą, szkaradą straszącą dzieci, ale nie wydusi z siebie nawet słowa, nie będzie mogło nam zaszkodzić jeśli wiara okaże się większa niż strach i grzech. Istnieje moment, w jakim Pan mówi złu: „Aż dotąd, nie dalej! Tu zapora dla twoich fal nadętych” (Hi 38,11). A jednak przedtem może się wydawać, że On śpi, nie reaguje. To okazja do wypróbowania naszej wiary w Jego moc i mądrość. On zna czas i wieczność, ma w ręku ludzką przyszłość i doskonale wie, kiedy przerwać burzę niepokojącą nasze serce. To trudna próba, oczekiwanie na Bożą interwencję nie zawsze jest drogą wysypaną płatkami róż. Lecz jedno jest pewne – choćby wydawało się, że Chrystus śpi, On i tak płynie z nami w tej niewielkiej łódce naszego życia. Jego obecność niesie pokój, nawet w okresie sztormu, kryzysu, walenia się naszego świata. Przemienia, sprawia, że stajemy się nowym stworzeniem. Przynagla do tego, by odpowiedzieć na Jego ciche wezwanie i wejść z Nim w dialog.
Królestwo Boże wydaje się nieraz najmniejszym z wszystkich królestw, najlichszym, najmniej pewnym. Po ludzku może istotnie tak to wygląda, odnosimy wrażenie, że jest ono niemożliwą do wykonania ideą, czymś wyimaginowanym. Tymczasem gdy spojrzymy na to oczami wiary, okaże się, że mowa o zupełnie innej rzeczywistości - o rzeczywistości Bożej, która przewyższa i przekracza wszystko, co znamy i rozumiemy. Jego Królestwo dalekie jest od tych nietrwałych królestw zbudowanych ręką ludzką. On sieje, ziemia zaś wydaje plon, jak słyszymy w dzisiejszym fragmencie Ewangelii. Lecz jeśli Jego ziarno padnie na podatny grunt, wypuści rozłożyste gałęzie będące nawet cienistym schronieniem dla innych stworzeń. W życiu duchowym nie możemy mierzyć taką miarą jak w innych przestrzeniach. Bywa tak, że cofamy się o krok; bywa też, że biegniemy do przodu bez namysłu, tylko po to, by natrafić na mur. Tymczasem rzecz polega na tym, by budować razem z Bogiem, z przeświadczeniem, że nasze losy są w Jego ręku - że ten, który czuwa nieustannie, wie dobrze, w jakim tempie ma nastąpić nasz wzrost. I choćby zdawało się, że nasza praca dla Pana, Kościoła, innych ludzi, nie przynosi efektów, jest to tylko pozór. To, co piękne, niejednokrotnie dojrzewa powoli, bez poklasku. Musi mieć jednak solidną postawę w Bogu, który jawi się jako Opoka, bez ani jednej skazy czy nieprawości. Rozpoczynając z Nim dzieła, możemy być pewni, że poprowadzi wedle swych zamysłów. Nie są one ludzkie, a zatem bywają niezrozumiałe, a jednak jeśli zostaniemy ugruntowani i "zasadzeni" w domu Pańskim, prędzej czy później rozkwitniemy, wydamy owoce - w życiu doczesnym lub w wieczności.
Dzisiaj słyszymy opis z Księgi Rodzaju, w którym człowiek ukrywa się przed Bogiem. A może raczej: w którym to Bóg szuka człowieka. I znajduje – nagiego, zlęknionego, zawstydzonego, słabego. Wcześniej odczucia takie jak strach czy wstyd były ludziom obce. Przebywali przecież w bezpośredniej bliskości Pana, w Raju, w przestrzeni pierwotnej świętości. Tymczasem pierwszy grzech sprawił, że zaczęli widzieć inaczej, ponieważ oddalili się od Niego, podążając za własną wolą i pokusą szatańskiej. Człowiek, spożywając owoc z drzewa poznania dobra i zła, pragnął posiąść tajemną wiedzę zarezerwowaną jedynie dla Boga, pragnął stać się silny, mądry niespotykaną mądrością (hebr. arum). Zamiast tego – choć brzmi to jak chichot losu – stał się słaby, bezbronny, pozbawiony nadprzyrodzonej wiedzy i mocy (hebr. arom). Stworzenie nie może istnieć bez swojego Stwórcy, bo prędzej czy później by nieuchronnie zanikło - nie może i nie jest w stanie żyć bez odwiecznego Źródła owego życia. Natura ludzka w chwili popełnienia grzechu pierworodnego została zraniona i doświadczona niepełnym poznaniem, bólem, śmiertelnością, a także skłonnością do czynienia zła, z czym zmagamy się do dziś, tocząc osobiste walki duchowe. Dziś musi swoim życiem zabiegać o własne zbawienie. Można powiedzieć, że chodzi po tym świecie jak na wygnaniu, z dziurą w sercu, którą jest w stanie wypełnić tylko Bóg, gdy już człowiek powróci do Domu. Do Domu, o jakim pisze dziś św. Paweł, iż jest to nieprzemijające mieszkanie uczynione przez Pana w niebie. Jak widać, grzech pierworodny został popełniony przez poddanie się pokusie ludzkiej samowystarczalności, pragnieniu bycia „jak Bóg”. Tymczasem, o czym przypomina Chrystus w przeznaczonym na dziś fragmencie Ewangelii, wypełniając prawdziwie Jego wolę, możemy stać się prawdziwie Jego rodziną. Życie w zgodzie z wolą Bożą jest dalekie od chaosu, jaki sprowadzili na siebie pierwsi ludzie swoim nieposłuszeństwem. Stwórca pragnie dobra swojego stworzenia, dlatego Jego wola nigdy nas nie skrzywdzi - choćby po ludzku zdawało się, że jest inaczej. Pokieruje nas drogą wiodącą do nieba, gdzie zakończy się owo wygnanie, walka, człowieczy ból.
W dzisiejszej Ewangelii niepojęta, przekraczająca wszelkie granice ludzkiego rozumu miłość Boża napotyka faryzejską, nieludzką wręcz obojętność podszytą troską o wypełnienie Prawa. Możnaby rzecz - ogień spotyka lód. Faryzeusze nie widzą dramatu człowieka, jakiemu Jezus każe podnieść się na środek. Nie dostrzegają jego cierpienia - mają przed sobą spisane Prawo, którego zarówno oni, jak i zwolennicy Heroda nie rozumieją właściwie, lecz w taki sposób, jaki jest aktualnie wygodny dla ich własnych interesów. Wobec tego typu obojętności i fałszu, Chrystus reaguje gniewem i smutkiem - z powodu zatwardziałości serc niechcących patrzeć wyżej, ponad własne ego, pozycję i fałszywe przekonania wpasowujące się w ich "politykę". W kontraście do tego, Pan uzdrawia człowieka stojącego w samym środku opisanego wydarzenia, a jednak niewidzialnego dla wybiórczo patrzących oczu faryzeuszy. Dla Boga bowiem życie i dążenie do świętości każdego człowieka z osobna jest kwestią istotną. On nie zważa na konwenanse. Jest Panem zarówno szabatu, jak i każdego innego dnia, jak i każdej innej sprawy ustanowionej dla chwały Boga i zbawienia człowieka, którego bez względu na sytuację, dostrzega i podnosi. Pragnie uzdrowić to, co już od dawna uschnięte, martwe. Pragnie ożywić. Tymczasem faryzeusze, nie chcąc przyjąć Jego nauki, wychodzą, odwracają się do Niego plecami, planują Jego śmierć. Jakże to smutny obraz. Chrystus nie chce, by nasze serca obumarły. Przeciwnie, pragnie je obudzić, wyrwać z letargu. Do tego jednak potrzeba konkretnej zmiany myślenia i postępowania, której niestety nie mieli zamiaru wprowadzić w życie faryzeusze. Analogicznie również duch tego świata niesie z sobą śmierć, sprzeniewierzając się Bogu, uśmiercając życie ludzkie rozwijające się w łonie matek, eliminując starszych i chorych przez zgodę na eutanazję. Coraz bardziej przypomina to hitlerowską politykę eliminacji po ludzku najsłabszych ogniw, a coraz mniej ma to wspólnego z tak często przytaczaną dziś "tolerancją", z wolnością, z "uśmiechniętymi" miejscami. Ów fałszywy uśmiech wielkich tego świata przeradza się w zastraszającym tempie w uśmiech grozy, w lodowatą maskę obojętności, z faryzejskim dbaniem jedynie o to, co w danej chwili wygodne dla własnego "ja".
Człowiek ma w sobie pragnienie zrozumienia otaczającej go rzeczywistości. Jednak nie może pojąć potęgi i mądrości Pana przenikającego wszystko. On pozostaje wciąż nieogarniony, może zwłaszcza w tajemnicy Trójcy Świętej. Bo jak dotknąć rozumem ludzkim faktu, że istnieje jeden Bóg, lecz w trzech Osobach? Nad tą pozornie paradoksalną sprawą pochylali się m.in. Ojcowie Kościoła. Św. Augustyn usiłował wytłumaczyć kwestię Trójcy w trzech określeniach, odnoszących się kolejno do Ojca, Syna i Ducha: „Miłujący, Umiłowany i Źródło Miłości”. Kontynuował swoje rozważanie, pisząc, iż „Gdzie Miłość, tam Trójca.”. Trójca Święta jest jednością i to doskonałą, jest niepodzielna, a pełnia wiedzy o Niej pozostaje przed nami zakryta. Aby lepiej to pojąć, przez wieki przywoływano rozmaite analogie i obrazy mające pomóc w przybliżeniu się do tej tajemnicy. Między innymi przedstawiano Ojca jako Słońce, Syna jako Promień i Ducha jako ciepło. Odwoływano się też do Boga jako Źródła, Chrystusa jako Rzeki i Pocieszyciela jako Prąd idący ze źródła przez rzekę. Istnieje spora ilość porównań, które mogą pomóc wyobrazić sobie choć w niewielkim stopniu, czym może być niepojęta Trójca. A jednak tajemnica jednego Boga udzielającego się w trzech Osobach od wieków pozostaje nie w pełni odkryta przez człowieka. Zorientujemy się w jej istocie dopiero tam, w wieczności. Tymczasem oddając chwałę Trójcy, jak zwykle wykonujemy znak krzyża na początku i końcu Mszy św., żegnamy się w Jej Imię na modlitwie, u początku i końca dnia. Ojciec, Syn i Duch Święty nas błogosławią - Trójjedyny Bóg przenika wszystko i wszystko podtrzymuje, daje nam Siebie samego. A wobec kwestii Przenajświętszej Trójcy wypada uklęknąć z pokorą, w świętej adoracji tego, co trzeba przyjąć wiarą, dopiero później i w mniejszym stopniu rozumem. Bo „Kto zdoła pojąć Trójcę Wszechmogącą? Czy jest taki, kto by nie mówił o Niej, a jednak czy mówiąc, naprawdę o Niej mówi?” (św. Augustyn)
Wobec tajemnicy posłania Ducha Świętego człowiek pozostaje małym. Można by w tym miejscu zacząć pisać rozprawy i tworzyć poematy, ale bez wątpienia do wydarzenia Zesłania warto podejść przede wszystkim z ufnością i prostotą, jak dziecko przyjmujące to, co aktualnie się wokół niego dzieje. Z wiarą - taką, na jaką tylko nas stać na tym etapie życia. Z nadzieją, że najmniej „znana” Osoba Trójcy bez względu na to, czy przyjdzie jak niosący zmiany nagły huragan, czy jak lekka, przyjemna, letnia bryza, prawdziwie zdziała w nas cuda, choć tak różnie pojmowane przez każdego z osobna. Z miłością wobec Pana, który wiernie dotrzymuje obietnicy i posyła swojemu Kościołowi Pocieszyciela. I choć teraz nie dzieje się to w sposób tak spektakularny jak w trakcie czuwania apostołów i Matki, to jednak - gdy spojrzymy na swoje życie okiem wiary - możemy dostrzec Jego subtelne rady; mocne, przychodzące jak uderzenie młotkiem natchnienia czy silne podmuchy wywracające wszystko, co znaliśmy, do góry nogami. Przy tej tajemnicy rozum ma niewiele do powiedzenia, musi zamilknąć z respektem i czcią. Nie potrzeba tu także wielomówstwa. Po prostu - Bóg nie zostawia swojego ludu samego. Nieustannie odnawia oblicze ziemi, nawet tej, która po ludzku stała się jałowa, bezużyteczna i bezowocna. Mocą Ducha przemienia serce człowieka - nieraz boleśnie, ale ma to swój zbawczy sens, w jakim odnajdziemy kiedyś Bożą logikę tak daleką od naszej.
Jezus powraca do domu Ojca. To niewątpliwie radość dla niebian, a jednocześnie dla najbliższych uczniów i Jego Matki musiał to być trudny czas. Czas niezrozumienia, tęsknoty, może nawet lęku - w końcu musieli zacząć działać bez Chrystusa kroczącego tuż obok, nie widzieli już Jego namacalnych śladów, spojrzenia, znajomych gestów. Możnaby rzec: Bóg dał, a więc Bóg wziął. Ale przecież wiemy, że Bóg odda i to po stokroć - niech więc Imię Pańskie będzie błogosławione. Gdyby Jezus nie wstąpił do nieba, nie mógłby z niego zstąpić Pocieszyciel - Duch Święty będący duszą całego Kościoła. Tak więc ten stan opuszczenia jest tylko pozorny. Chrystus nigdy nie zostawia nas sierotami. Nie jest Jego intencją, aby człowiek był sam. I choćby zdawało się, że początkowo odbiera apostołom i rodzącemu się Kościołowi łaskę swojej obecności, to w rzeczywistości jest zupełnie inaczej - On stanowi samo centrum chrześcijaństwa. A skoro tak, to mimo że fizycznie obłok zabrał Go ludziom sprzed oczu, to tak naprawdę nigdy nie opuścił On swojego ludu. Zostawił się nam w Najświętszym Sakramencie. Zadbał o wszystko - także o to, byśmy czuli, że jest pośród nas jako Emmanuel, Bóg z nami, którego zobaczymy w pełni dopiero gdy opadnie zasłona; kiedy, jak można to ująć, „odsłoni Go obłok”. Zatem nie ma sensu stać i uporczywie wpatrywać się w niebo jak mężowie z Galilei. Tak jak nie było już sensu stać przy grobie od kiedy stał się pusty. Trzeba szukać, znajdować i aktywnie nieść Boga innym już tutaj, na ziemi. Z tęsknotą za niebem ukrytą w duszy, w sanktuarium, w którym przebywamy wyłącznie z Panem.
To Bóg nas wybrał. Jest w tym pocieszenie i radość - bo to oznacza, iż wiemy, do Kogo należymy i przy Kim mamy przygotowane miejsce. Nie musimy być sierotami ani nawet niewolnikami czy sługami - jak mówi sam Chrystus w dzisiejszej Ewangelii, jesteśmy Jego przyjaciółmi. To On pierwszy nas umiłował doskonałą, nieskończoną miłością, jaką sam najpierw otrzymał od swego Ojca. Nie pozostawił jej na ziemi dla siebie, lecz szedł i się nią dzielił. Do tego samego zaprasza i powołuje także i nas, każdego z osobna. Jak zostało już wspomniane, to On nas wybrał - nie bez sensu i celu. Mianowicie po to, abyśmy, po pierwsze, szli, czyli działali, nie cofali się ani nie stali w miejscu w kwestii relacji z Bogiem i ludźmi; abyśmy szli wszędzie tam, gdzie On chce nas posłać, ufając, że czuwa nad naszą teraźniejszością a Jego Opatrzność rozpościera się nad przyszłością. I po drugie, abyśmy przynosili trwały owoc, co można osiągnąć przez wzajemną miłość, która zawiera się przecież w nowym przykazaniu streszczającym i podsumowującym wszystkie inne. Wiele już powiedziano o miłości, przez wieki usiłowano zbadać jej fenomen, zamknąć w słowach i definicjach, na wymienienie których z pewnością nie wystarczyłoby życia. Kochać to choćby strzec i czuwać nad dobrem w duszy drugiego człowieka, dbać nie tylko o jego potrzeby ziemskie, ale i o czyjeś przyszłe zbawienie. Kochać to spalać się dla Boga i człowieka. Nie ma większej miłości od tej, jaką bezwarunkowo żywi Pan do swojego ludu, czego znakiem przez wszystkie wieki pozostanie Krzyż, na którym oddał się w ofierze Jezus . Tej miłości nie można w żaden sposób przerwać, zabić i zniszczyć, czego bez wątpienia chciałby świat. Jest nieśmiertelna, wieczna i nieodwołalna, stanowiąca niedościgniony wzór, za którym mamy podążać, aby nasza radość była pełna (J 15,11).
Każdy wierzący, bez względu na stan, jest powołany do tego, by przynosić owoc. Nic nie będzie dobre i Boże, jeśli zatrzymamy się wyłącznie na teorii wiary, nie zamierzając zająć się praktyką. To konkretne czyny wynikające z miłości i częsta modlitwa sprawiają, że w wyznawanej przez człowieka wierze krąży życie, że nie staje się ona martwa, nie wydaje zgniłych, nadających się jedynie do wyrzucenia owoców albo, co gorsza - takich, które sprawiają, że również te zdrowe u innych osób stają się bezużyteczne. Co należy zrobić, aby owoc naszego życia i wiary nie przepadł, tylko wyrósł obfity? W dzisiejszej Ewangelii sam Chrystus daje odpowiedź - „Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwać będę” (J 15,4). Tylko tyle. Ten, kto nosi w sobie światło Boże, jest w stanie przynieść dobry owoc. Bez Pana nie możemy w pełni zrealizować siebie, swojego powołania - bez Niego nasze ziemskie życie nie może wydać plonu w postaci świętości. Tylko będąc blisko Niego jesteśmy prawdziwie latoroślami. Jak jednak być blisko, gdy wokół hałas tego świata, krzyk i gonitwa? Choćby w ufnej rozmowie z Nim, w szczerej modlitwie, która pochodzi z serca. W sakramentach, w powierzaniu Mu każdego czynu i zamiaru, w każdej myśli zwróconej ku Niemu w naszej codzienności.
Dobry Pasterz na mocy swojej wolnej woli oddaje życie za owce. I dla owiec, bo to właśnie czynił Chrystus, spalając się przez cały okres swojej ziemskiej wędrówki, która prowadziła aż na Golgotę i po zmartwychwstanie. Dla Niego nie ma różnicy, czy chodzi o owcę śnieżnobiałą, niewinną i łagodną czy może o czarną, napiętnowaną, stojącą nieco na uboczu, niepokornie wpadającą wciąż we własne sidła. Jemu - w przeciwieństwie do najemnika, o jakiego postawie mówi w dzisiejszej Ewangelii - zależy na każdym z osobna, indywidualnie. Pan nie opuszcza swojego ludu, nie opuszcza swojego Kościoła bez względu na to, że istnieje w nim słabość i grzech. Nie odchodzi też nigdy od żadnego z nas, choćbyśmy nieporadnie zbłądzili. Obdarza nas tak wielką miłością, że czyni nas rzeczywiście dziećmi Bożymi. Jest to niepojęte, podobnie jak cała mądrość i logika Pańska - z ludzi zagubionych, niemogących odnaleźć swojego miejsca ani celu, poranionych, odrzuconych przez świat, rodzinę czy nawet wspólnotę, dzięki Niemu odkrywamy, że prawdziwie przynależymy do Ojca jako Jego umiłowane dzieci. On zna swoje owce. Jednak i my Go znamy - poznajemy Go przecież przez Słowo, spotykamy w sakramentach świętych, w drugim człowieku, możemy dostrzec Jego działanie w konkretnych sytuacjach, niejednokrotnie dziwiąc się, jak dobrym jest Pasterzem - i to się nie zmieni, choćby usiłowano fałszować i zniekształcać Jego obraz według uznania.
"Duszo w ciemnościach pogrążona, nie rozpaczaj, nie wszystko jeszcze stracone, wejdź w rozmowę z Bogiem swoim, który jest miłością i miłosierdziem samym" (Dz 1486). Te słowa Jezusa, spisane przez św. siostrę Faustynę napawają światłem i nadzieją, przeświadczeniem, że dobry Bóg nie opuszcza człowieka nigdy - nawet wtedy, gdy ktoś na własne życzenie pogrąża się w mroku. Do ostatniego tchu daje liczne szanse na ratunek, ponieważ pragnie ocalenia każdego z osobna i - jak widać szczególnie w okresie Zmartwychwstania Pańskiego - nie jest jego zamysłem, by ktokolwiek był podległy śmierci wiecznej. Chrystus przychodzi, niejednokrotnie zjawia się mimo drzwi zamkniętych, i staje w samym środku przestrzeni ludzkiego lęku, wątpliwości: wchodzi w człowieczą ciemność, przynosząc z sobą światło triumfu nad wszystkim, co mroczne i grzeszne - także nad naszymi osobistymi otchłaniami, z jakich pragnie nas wyswobodzić. Wystarczy tylko albo aż zwrócić się do Niego o pomoc, a On z wyciągniętą, przebitą gwoździem dłonią, chętnie przyjdzie, by wybawić, podobnie jak wyprowadził z Szeolu wszystkich oczekujących. Dla Pana żadna noc nie jest na tyle czarna, by nie móc z niej ocalić kogoś, kto owego ratunku zapragnie, choćby i w ostatniej sekundzie jego życia. W największej nędzy jaśnieje blask Zmartwychwstałego, który opuścił grób - tak więc i my nie pozostawajmy w swoich indywidualnych grobach, tylko zbliżmy się do światła, jakie proponuje Chrystus; aby otrzymać kroplę Miłosierdzia z całego Jego oceanu. Jeśli wierzymy w Jezusa, jeśli głosimy Jego śmierć krzyżową i wyznajemy Zmartwychwstanie, to musimy także z całych sił uchwycić się tej prawdy, iż jest dobry i miłosierny; wierzyć w to bez wątpliwości, choć tu, na ziemi, widzimy Go pod osłoną Chleba, a nie twarzą w twarz jak wtedy, gdy towarzyszył apostołom podczas swojej działalności. Nie jest to tyran chcący śmierci grzeszników - przeciwnie: On pragnie ich nawrócenia, tego jednego aktu woli, w jakim człowiek w głębi duszy przyzwie Jego imienia - jedynego w którym jesteśmy zbawieni. A wówczas stawi się nawet w samym centrum naszej nicości. I będziemy mogli szczerze powtórzyć za św. Tomaszem Apostołem: "Pan mój i Bóg mój" (J 20, 28). Dzisiejsza II Niedziela Wielkanocna, tak jak i cały Tydzień Miłosierdzia, jest okazją do tego, by zaczerpnąć z niewyczerpalnego zdroju, przyznać, iż bez Chrystusa nic dobrego nie możemy uczynić i przylgnąć do Jego Miłosiernego Serca opromieniającego cały świat. Trzeba jedynie zdobyć się na przyjęcie ogromu łask, jakie dla nas przygotowało. To nic nie kosztuje - a gwarantuje wieczność. Dopóki żyjemy, jest czas, by powrócić do Kogoś, kto czeka na to z otwartymi ramionami i bezinteresowną miłością.
"Raduj się, ziemio, opromieniona tak niezmiernym blaskiem, a oświecona jasnością Króla wieków, poczuj, że wolna jesteś od mroku, co świat okrywa!" (Exsultet)
Po trzech dniach oczekiwania nareszcie w pełni się dokonało. Jezus zmartwychwstał tak, jak wcześniej zapowiedział - prawdziwie zmartwychwstał i odtąd śmierć już nie króluje. Odrzucono Go i zhańbiono, zabito jak niewinnego Baranka, lecz On jak kamień wzgardzony, stał się fundamentem. Bez wydarzenia Zmartwychwstania nasza wiara nie miałaby większego sensu, a sam Kościół nie przetrwałby dwóch lat, a co dopiero dwóch tysięcy. Bez tamtego wyjątkowego Poranka pustego grobu, bez najświętszej Nocy powstania z martwych, nie byłoby dziś czego świętować ani o czym mówić. Najpewniej zachowałyby się lakoniczne zapiski na temat Jezusa z Nazaretu, który został skazany na ukrzyżowanie, jednak nie mielibyśmy niczego więcej. On jednak uczynił rzecz niewyobrażalną - mimo że tłumy widziały, jak umierał, pomimo że zasunięto kamień; powstał z ciemności grobu, rozrywając kajdany nicości. Wówczas także i nas uczynił wolnymi od Adamowego długu, wyzwolił nas z jarzma i to z tego zwycięstwa odniesionego na drzewie krzyża możemy się radować gdy brzmi triumfalne "Alleluja!". Niewiasty spieszą do grobu, lecz ten pozostaje pusty - "Dążcie do tego, co w górze, nie do tego, co na ziemi", pisze św. Paweł w Liście do Kolosan, co idealnie pasuje do tej sytuacji. "Nie ma Go tu" (Mt 28,6) - a skoro tak, to należy odejść od ciemności grobu i spojrzeć nieco dalej. Dopiero poza jego granicami dokonuje się pełne światła, niepojęte spotkanie z Mistrzem przychodzącym do zdumionych i stęsknionych za Nim uczniów. Czas, który dziś się rozpoczął, jest również i dla nas okazją do wychodzenia naprzeciw Jezusowi Zmartwychwstałemu, wraz z apostołami, Marią Magdaleną. A może przede wszystkim z Maryją, Matką, której wzruszenie z ujrzenia Syna musiało przerastać wszystko i rekompensować żałobę Wielkiego Piątku. Pięknie wyraża to fragment jednej z pieśni wielkanocnych, jaką z radością śpiewamy:
"Witajże, Jezu najsłodszy, Synaczku mój najmilejszy.
Pocieszenie wszelkiej duszy. Alleluja!
Jestem już bardzo wesoła, gdym Cię żywego ujrzała,
Jakobym się narodziła. Alleluja!"
"Jeżeli ziarno pszenicy, wpadłszy w ziemię, nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity" (J 12,24). Echo tych dawnych słow Chrystusa musiało rozbrzmiewać gdy Jego umęczone Ciało zostało zdjęte z Krzyża i powierzone w ramiona Matki, a później złożone w ciemnym grobie. Cisza, modlitwa i kontemplacja tajemnicy śmierci Syna Bożego. Wraz z Matką Bolesną czuwamy, oczekując na niepojęte. Choć zwątpili uczniowie, uciekając gdy tylko uderzono ich Pasterza; choć zakpili faryzeusze. Maryja jednak czeka, przeczuwając Niepokalanym Sercem, że ta cisza jest tylko pozorna. Że ta żałoba, choć tak rozdzierająca, jest chwilowa. Że ta rozłąka dobiegnie końca. "Bóg nie umarł!", zdaje się krzyczeć Matka, chociaż w boleści i smutku nie wypowiada ani jednego słowa nad zmaltretowanym Ciałem Syna. Bóg nie umarł! I choć dzieisjszy świat usiłuje nam wmówić, że jest inaczej, jako chrześcijanie wiemy, że Jezus pokonał śmierć wieczną i grób. I choć Bóg zasnął w ludzkim ciele, jak wspomina dzisiejsza, przejmująca Liturgia Godzin, choć Jego oczy zamknęły się we śnie śmierci; to jednak w Wielką Sobotę On budzi wszystkich, którzy przez wieki oczekiwali na wybawienie z Szeolu. Wyprowadza ich do Życia. Jedna z piękniejszych tradycji Kościoła mówi, iż tuż przed Chrystusem schodzącym do otchłani szedł Dobry Łotr, ze zwycięskim sztandarem Krzyża w dłoniach. Inna natomiast utrzymuje, że jako pierwsi Szeol opuścili Adam i Ewa, wybawieni stamtąd przez Nowego Adama. "Powstań, wyjdźmy stąd!" (starożytna homilia na Świętą i Wielką Sobotę), rozbrzmiewa w otchłani. Bóg nie chce, by ktokolwiek pozostawał w okowach śmierci. Dlatego własną śmiercią z niej wydobywa, z tego najgłębszego dołu. I prowadzi wyżej. Tym właśnie jest Wielka Sobota - dniem zstąpienia Syna Bożego do piekieł, do otchłani śmierci, by z niej wyratować, by rozerwać kajdany. Ten tajemniczy dzień Triduum Paschalnego zazwyczaj kojarzy się błędnie wyłącznie ze święceniem pokarmów na stół wielkanocny. A tymczasem to czas refleksji, modlitwy, ciszy, trwania przy Chrystusie. Wskazuje na to również fakt, iż w kościołach nie sprawuje się wówczas Mszy św. aż do zachodu słońca, kiedy to rozpocznie się Wigilia Paschalna. To dzień zatrzymania, pochylenia się nad niewypowiedzianie wielkim poświęceniem Pana, który dla zbawienia rodzaju ludzkiego zrobił dosłownie wszystko.
"Dokonało się" (J 19,30). Nie ma już wiwatujących tłumów, nie ma wdzięcznych uzdrowionych, nie ma gałązek palmowych ani nawet osła wiozącego na swym grzbiecie Króla. Jest On. Zhańbiony i wywyższony na Krzyżu, zakrwawiony i przeczysty. Niemający już nic, co mógłby komuś dać, a jednak ofiarujący nam Najświętszą Matkę; a jednak ofiarujący dobremu łotrowi raj. "Dokonało się", wybrzmiewa, a ten cichy, umęczony głos niesie się po całej Jerozolimie, po całym świecie, przez całą ciągłość wieków aż po dziś dzień. Oto Bóg Człowiek spłacił dług człowieka i wyjednał mu otwarcie bram nieba. Oto Jezus zakrólował z wysokości, choć dla postronnych była to sromotna porażka - zawisł przecież na drzewie hańby i został włączony w poczet przestępców. Jego ręce wzniosły się na Krzyżu, jakby chciały objąć marnotrawny świat, nierozumiejący, niewiedzący jeszcze co czyni. Jego zsiniałe usta, choć już nie miały siły mówić, wypowiedziały jednak ostatnie "Pragnę", bo niczego innego tak nie chciał, jak zbawienia niewdzięcznego rodzaju ludzkiego. Szydzili z Niego i zapewne wielu uczonych gratulowało sobie pomysłu zgładzenia z tego świata niewygodnego Jezusa z Nazaretu, Nauczyciela i Mistrza, który nie zaprzeczył swojej królewskiej godności. Wielu niewątpliwie nie pozostawiło w spokoju także Jego udręczonej Matki, której boleść była czystym współcierpieniem. Po ludzku nic w tej scenie nie było normalne ani idealne. Bo jak świat światem, nie widziano podobnych absurdów. Osądzony, ubiczowany, umęczony i zmarły Syn samego Boga; łotr, którego zwie się dobrym, bo pod koniec życia popełnił jeszcze jedno "przestępstwo" - wykradł sobie Raj; najmłodszy z uczniów, wyrostek, stojący wiernie pod Krzyżem, wspierający swoją i Chrystusa Matkę, która przeżywała kolejne Zwiastowanie oddające Jej w opiekę wszystkich innych synów i córki, każące pożegnać jedynego Syna; nawracający się setnik; faryzeusz przynoszący mirrę i aloes dla poległego skazańca... A współcześnie w kościołach, w niewielkich kaplicach czy monumentalnych katedrach: obnażony ołtarz, otwarte tabernakulum, surowość, cisza, brak Mszy świętej, adoracja narzędzia zbrodni... Możnaby tak wymieniać w nieskończoność. Lecz w Bożym planie każdy z owych paradoksów ma własną logikę. Zbawczą logikę Krzyża, który w oczach świata nie jest i nigdy nie będzie doskonałością. A jednak każdy, kto pragnie po ludzku pojmowanego ideału, prędzej czy później będzie musiał się potkąć o zmaltretowane zwłoki Jezusa z Nazaretu, z koroną cierniową na głowie, z Ranami, z pręgami po razach.
Dzięki Ci, Boże mój, za ten Krzyż i Grób, za tą Krew spływającą na niegodną ziemię, za ten przebity Bok, za Matkę Bolesną i za tę śmierć, której, umierając, chciałeś zadać śmierć.
"W noc ostatnią przy wieczerzy, z tymi, których braćmi zwał, pełniąc wszystko, jak należy, czego przepis prawny chciał, sam Dwunastu się powierzył i za pokarm z rąk swych dał", śpiewamy w Hymnie eucharystycznym podczas przeniesienia Jezusa do Ciemnicy. Chrystus nie przyszedł po to, aby znieść Prawo, lecz by je wypełnić i to w sposób doskonały, ponieważ jego streszczeniem zawsze była Miłość. Jak głosi Ewangelia, Pan "do końca ich umiłował" (J 13,1). Do końca, do męki i Krzyża. Jednak uprzednio, w jednym z największych aktów miłości, zostawił światu coś tak drogocennego, że z ust ludzkich nigdy nie wyjdzie pieśń tak piękna, by ten cud wypowiedzieć; że serce ludzkie, choćby i bardzo się starało, nigdy nie zdoła pojąć, jak wielką rzecz uczynił dla niego Pan zanim pozwolił się pojmać, zhańbnić i zabić. Ciało i Krew Chrystusa - nieskończone i niezasłużone dary dla Kościoła, dla każdego człowieka z osobna. To właśnie dziś, podczas Mszy Wieczerzy Pańskiej, dziękujemy za nie, zbliżając się wraz z uczniami do Wieczernika, gdzie Jezus pokazał w pełni, co znaczy miłować na zawsze i na wieczność. Podczas swojej ziemskiej drogi, rzucał w świat ziarna Słowa, szedł do tych, którzy najbardziej potrzebowali Jego obecności, uczył nawet chodzenia po wzburzonych wodach Genezaret. A gdy nie miał już nic więcej, co mógłby nam podarować, gdy dobiegały nawet końca ofiarne uderzenia Jego Serca, dał siebie, aby po wszystkie wieki pozostać "Bogiem z nami", Emmanuelem, który nigdy tak naprawdę nie opuścił swojego ludu, nawet po swojej śmierci czy późniejszym Wniebowstąpieniu. On zawsze pragnął, abyśmy żyli po wieczność. Dlatego ofiarował nam Chleb życia i Kielich zbawienia - Pokarm i Napój - bo wcielony Bóg wiedział, że człowiek będzie cierpiał głód i pragnienie, jakie może zaspokoić jedynie On sam. "Darmo wzrok to widzieć chce". Nie zmienia się to, co widzialne dla oczu - a jednak na każdym ołtarzu świata, po słowach kapłana, dokonuje się niezgłębiona przemiana chleba w Ciało i wina w Krew. To, co niedostrzegalne dla zmysłów, musi dopełnić wiara Chrystusowi na Słowo, które zawsze jest Prawdą. Dopiero gdy Jezus zostawił swojemu ludowi owo wszystko - czyli Siebie - mógł "zamknąć swej pielgrzymki trud", jak napisał św. Tomasz w swoim Hymnie o Eucharystii.
Triumfalny wjazd do Jerozolimy, gałązki palmowe i radosne okrzyki: "Hosanna Synowi Bożemu!". A jednocześnie w oddali błyskała już tajemnica Krzyża, który wcale nie był wydarzeniem "jednego dnia". W Wielki Piątek nastąpił szczyt boleści Chrystusa i Jego śmierć, jednak wiemy, iż owa Męka trwała znacznie dłużej. Jezus cierpiał przecież wyszydzanie, opluwanie; niezrozumienie tego, do czego został posłany. Lecz może przede wszystkim dojmującą samotność, dramatyczne poczucie opuszczenia, które wybrzmiało w rozważanym dziś opisie Męki Pańskiej, w rozdzierających słowach: "Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił?" (Mk 15,34). Dziś rozpoczyna się największy tydzień chrześcijaństwa. Wielki Tydzień, w którym jeśli towarzyszymy Chrystusowi w pełnym światła pochodzie do Jerozolimy, to powinniśmy być z Nim również wówczas, gdy po raz ostatni spotka się z przyjaciółmi w Betanii, gdy sprzeda Go uczeń, gdy będzie rozmawiał z Ojcem w ciemności ogrodu Getsemani i wreszcie kiedy podejmie Krzyż, by pod jego ciężarem upaść, a później umrzeć, samemu będąc bez winy. To dobry moment, by zadać sobie kilka pytań - kim właściwie chcę być na tej szczególnej drodze rozpoczętej przez Jezusa? W jakim jej miejscu pragnę stać - a może i kroczyć u boku Mistrza? Wolę dziś umyć ręce od tego, co trudne, jak Piłat? Czy raczej zamiast przechodzić obok Niego obojętnie, spróbuję urządzić Panu dom w sercu jak w Betanii, gdzie zawsze znajdował schronienie i gościnę? Czy chciałbym towarzyszyć współcierpiącej Maryi oraz Marii Magdalenie i Janowi aż do krzyża, mimo że tajemnice bolesne nigdy nie miały być łatwe? Czy dołączę do lękających się uczniów? Czy raczej będę Szymonem, który - choć z konieczności - spotkał na swej drodze Ukrzyżowanego i z tego spotkania niewątpliwie nie wyszedł taki sam jak ubiegłego dnia? Albo Weroniką, która zna wartość z pozoru niewielkich czynów świadczących o wielkim sercu? A może w ogóle nie zbliżę się do Golgoty, bo bardziej umiłuję brzęk trzydziestu srebrników świętego spokoju, strefy komfortu bez konieczności wychylania się z niej? A może... Może jednak spróbuję, kolejny raz, choćby i w ostatniej chwili; i zrobię pierwszy krok, później drugi, trzeci - już nie sam, lecz z cierpiącym Panem, który czeka, by obdarzyć mnie Miłosierdziem w konfesjonale? Cztery dni dzielą nas od trwogi konania w ogrodzie oliwnym. Pięć - od czuwania przy Grobie Pańskim. Siedem - od poranka wielkanocnego. Tylko od nas zależy, jak wykorzystamy ten czas. Ktoś bardzo szczególny puka w drzwi, których nie wyważa, lecz czeka do ostatniego oddechu, aż zostaną otwarte od środka - jednym poruszeniem serca ludzkiego mogącego znaleźć swój pokój przy przebitym Sercu Jezusa.
„Kto chciałby Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa” (J 12,26), mówi dziś Chrystus, zupełnie jakby chciał przypomnieć: „Gdzie skarb twój, tam będzie i serce twoje” (Mt 6,21). Jeśli jednak mamy w sobie pragnienie przylgnięcia do Jezusa i podążania za Nim, nasza droga prędzej czy później poprowadzi na krzyż. Musi tak być, bo przyjmując Go, mamy jednocześnie przyjąć, iż jest to Chrystus Ukrzyżowany, doświadczający cierpienia, znający je do głębi po to, by mógł w końcu wydarzyć się poranek Zmartwychwstania. Nie będzie to łatwe ani bezbolesne; może wyruszymy tą ścieżką krzyża z przymusu, bez entuzjazmu i z nieodpartą niechęcią. Może odniesiemy nawet wrażenie, iż w jakimś sensie umieramy - i prawidłowo. Bo coś musi obumrzeć, aby mógł narodzić się plon i to nie byle jaki, lecz w obfitości. Musi w nas umrzeć stary człowiek i narodzić się nowy, lepszy, bardziej Chrystusowy. Coś musi legnąć w gruzach, by Bóg mógł zbudować na nowo nasze życie. Tracimy czas, hołdując duchowi tego świata. Natomiast zyskujemy wszystko, gdy płyniemy pod prąd, dla Jezusa i z Nim, mimo trudności, ciężkości życia na tej ziemi, która - choć piękna - pełna jest pustek. I, co ważne, ten świat nie jest dla nas ostatecznym celem. Przemija jego postać. Wciąż pielgrzymujemy do Domu, podobnie jak pielgrzymował Mistrz z Nazaretu, nawet przez Golgotę.
„Światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło”(J 3,19). To bez wątpienia tragedia ludzkości, paradoks jej istnienia. Jedna jest tylko prawdziwa światłość rozjaśniająca drogę każdego bez wyjątku. Wybieranie tego, co zaprzecza Bogu, stanowi oddawanie się w niewolę, zakuwanie się w kajdany, podążanie złudnie bezpieczną ścieżką zakończoną nieuchronną przepaścią. Geniuszem Bożej Miłości jest to, iż nawet gdy człowiek wypiera się swojego Pana i śpiewa lamentacyjną pieśń grzechu, On o nim nie zapomina. Dzisiejszy psalm jawi się jako wstrząsający, poruszający do głębi, bo jest to psalm wołania zarówno Boga, jak i człowieka. Pełen żalu i tęsknoty za tym, co z pozoru utracone. A jednocześnie także zapewnień, że przymierze Pana z ludzkością jest wieczne. „Nie zapomnę ciebie”, przebija się poprzez wieki. „Bóg z nami” - Emmanuel - nie tylko w czasach radości i triumfów, lecz także wówczas, gdy błądzimy, gdy cierpimy, gdy z głębokości swojego człowieczeństwa wołamy do Pana. A On słucha i wychodzi na to spotkanie, w każdej rozpaczy i zwątpieniu - jest ze swoim ludem bez względu na czasy, na dolę i niedolę. Jego prawica nie jest zbyt krótka, by wyzwalać. Jego serce nie jest zbyt dalekie, by przytulić umęczonych wędrowców idących po drogach wszystkich wieków, Nikodemów przychodzących z pytaniami pośród nocy, Piotrów będących o krok od zaparcia się wiary, Mateuszów czekających całe życie na jedno: „Pójdź za Mną”…
Podajemy terminy Mszy św. w intecji +Wojtka, zarówno w naszym Sanktuarium jak i w parafii w Chobienicach, i Kargowej.
Terminy Mszy św....Nauczycielki naszych szkół, p. Anna Szafrańska i p. Bożena Wołek organizują konkurs dla dzieci na „Najpiękniejszą Palmę”. W niedzielę Palmową będą rozprowadzane palmy wykonane przez dzieci i młodzież naszej parafii – uczniów szkoły w Babimoście i Podmoklach. Dochód z ich sprzedaży, podobnie jak w ubiegłym roku chcemy przeznaczyć na wyjazd uczestników konkursu do parku rozrywki Majaland. Zapraszamy dzieci do udziału w konkursie, a rodziców o pomoc dzieciom i zachęcenie do uczestnictwa.
Bóg sam wie, co kryje się w człowieku. Zna nie tylko jego najgłębsze pragnienia, ale i pokusy. Dlatego daje mu zbiór dziesięciu przykazań, które mają wyznaczyć drogę, zapobiec pogubieniu się w przewrotnym świecie. Pan nie traktuje nas jak niewolników przymuszonych do pracy w Jego winnicy. Przeciwnie, zawsze zaprasza, respektuje wolną wolę, nie sprawia siłą, że ludzkość do Niego wraca - musi być to świadomy wybór każdego z osobna. Trwanie w relacji z Bogiem, wybieranie Go spośród wszystkiego, co mamy prawo wybrać w sposób wolny, wiąże się też jednak z respektowaniem wspomnianego Dekalogu. Tam, gdzie współczesny świat zastanawia się nad tym, do którego tygodnia ciąży można zabijać istotę ludzką w łonie matki, tam my jako chrześcijanie mamy jasno powiedziene: "Nie będziesz zabijał". Bez małego druczku, bez "ale", bez względu na to, dla kogo jest to niewygodne. Tam, gdzie coraz mocniej rozmywają się granice tego, co moralnie dopuszczalne, Pan mówi nam: "Nie będziesz cudzołożył". Słowo Boże jest konkretne. Pozostaje stałe wobec chwiejności świata. Pomaga rozeznać, co dobre, a co złe - bez letniości i złudnych kompromisów związanych z wiarą, jakich niestety nie brakuje. I choć dla wielu ludzi to głupstwo i oznaka staroświeckości, to dla Kościoła jest ono prawem, niezmiennie, bez względu na czasy, tendencje, obyczaje czy chęć przypodobania się światowym organizacjom każącym płynąć z prądem. Podobnie jak krzyż był słabością w oczach ludzkich - z Chrystusem jednak stał się prawdziwą i niezgłębioną mądrością. I nawet jeśli zostanie wyrzucony z przestrzeni publicznej, by nie rozbudzać zbytnio sumień, to i tak pozostanie znakiem triumfu.
Dzisiejsza Ewangelia prowadzi nas wraz z Piotrem, Jakubem i Janem na Górę Tabor, na której dokonuje się coś, czego nie da się opisać w kategoriach ludzkiego języka - Chrystus przemienia się, czyli ukazuje się takim, jakim prawdziwie Jest. W tej scenie prócz zdjętych świętą bojaźnią apostołów widzimy także Eliasza i Mojżesza, co ma uświadomić nierozerwalną łączność między dawnym objawieniem na górze Synaj, a wydarzeniem Przemienienia Pańskiego. Rozlega się głos z nieba - Bóg Ojciec nakazuje: "Jego słuchajcie!", mając na myśli swojego jedynego, umiłowanego Syna. Ów nakaz oznacza słuchanie słów Pańskich nie tylko wówczas, gdy Jezus czyni cuda ukazujące Bóstwo, lecz również wtedy, gdy najpełniej objawia się Jego człowieczeństwo - podczas zbliżającego się nieuchronnie misterium Krzyża Świętego. Obraz przemienionego Chrystusa ma w zamyśle wryć się w pamięć apostołów po to, by nie zwątpili - by byli w stanie nieść dalej Dobrą Nowinę, bez względu na to, że Mistrz zostanie wyniszczony i skazany na śmierć krzyżową, że zobaczą Go zakrwawionego i ubiczowanego, opuszczonego i uznanego za bluźniercę. Tam, gdzie rozlega się głos Pański, tam - wzorem Abrahama - powinniśmy odpowiadać "Oto jestem", zupełnie jak patriarcha w Księdze Rodzaju. To właśnie on wykazuje gotowość do drogi, na jaką wzywa Bóg. Podobnie czyni Chrystus, umocniony słowami Ojca. Idzie tam, dokąd po ludzku nikt nie chce iść. Schodzi z Góry Tabor po to, by w niedalekiej już przyszłości ponieść krzyż nieswoich win na inną górę - na Golgotę.
Jałowość i niepokój pustyni rozpoczyna pierwszy tydzień Wielkiego Postu. Chrystus, który przyszedł na ten świat, by ocalać, sam zostaje wystawiony na niebezpieczeństwo pokus. Znamiennym jest to, że, według Ewangelii, to Duch wyprowadza Jezusa na pustkowie, to pod Jego natchnieniem wychodzi, aby w samotności staczać walki przez długich 40 dni. Miejsce pustynne było uznawane przez Żydów za przestrzeń działalności złego ducha, próby i zagrożenia. Lecz Pan, dźwigając ciężar swojego człowieczeństwa, całkowicie w nią wkracza, w obecności aniołów. Ów fragment prócz potrzeby odważnego podjęcia walki z podszeptami szatana, ukazuje nam, że do tego boju należy stawać z Bogiem u boku, nigdy bez Niego. Pustynia kojarzy się z pragnieniem, głodem. A jednak - może zwłaszcza w rozpoczynającym się Wielkim Poście - stanowi miejsce spotkania człowieka z Panem, na osobności, z dala od zgiełku świata, w doświadczeniu zwalczania pokus. "Raz wybrawszy, wciąż wybierać muszę", mówił św. Augustyn, co powtórzył także poeta Jerzy Libert w jednym ze swych wierszy, dodając: "Jestem tylko twoim żołnierzem". A skoro tak, to w chwilach próby powinniśmy mieć w sercu wartości proponowane przez naszego Dowódcę - Boga. Trwając nieustannie przy Nim, przylegając ściśle do Niego - szczególnie w najcięższych walkach - możemy wierzyć, że mimo ludzkich skłonności, zwyciężymy, jak Chrystus toczący bój na pustyni. Czy stanie się to w sposób bezbolesny? Nie. Stracimy energię, czas, czasem także siły i cierpliwość, może wiele razy upadniemy i będziemy zgłaszać pretensje do siebie samych. Jednak tego typu "tracenie" jest najlepszym z możliwych, bo, wbrew pozorom, zbliża do Pana, a oddala od wątpliwej jakości pomysłów złego ducha.
Dzisiaj przeżywaliśmy XXXII Światowy Dzień Chorego. W ramach obchodów powróciliśmy do dawnego zwyczaju obejścia ofiarnego wokół ołtarza głównego z Jej obrazem słynącym łaskami. W ten sposób zawierzaliśmy Gospodyni Babimojskiej swoich chorych i cierpiących, swoje prośby i dziękczynienia.
Dzisiejsza Ewangelia - podobnie jak obchodzony w całym Kościele Światowy Dzień Chorego - kieruje nasze oczy ku osobom cierpiącym. Chrystus nie ignoruje nawet trędowatego, uznawanego powszechnie za nieczystego; nie odsuwa go od siebie, mimo że ludzie dotknięci tą chorobą są wyobcowani, wykluczani ze społeczeństwa. Na słowa "Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić", odpowiada: "Chcę". Jezus swoją postawą przypomina - także w przewrotnych czasach współczesnych - że człowiek chory nigdy nie traci swej godności, choćby był najbardziej samotny, choćby nie wpasowywałby się w zmieniające się wciąż kanony piękna i tak zwanej "normalności". Syn Boży zawsze i bez wyjątku dostrzega potrzeby najsłabszych. To właśnie oni najbardziej potrzebują pokrzepienia i ukojenia - a te może dać człowiekowi kochające Serce samego Boga. Boga, który tylko pozornie zdaje się być ukryty i daleki, zdystansowany od spraw ludzkich. Tak naprawdę jest niewymownie bliski - może zwłaszcza w chwilach największej słabości, lęku i cierpienia człowieka. Psalm 41 w jednym z wersetów opisuje Pana jako Tego, który poprawia choremu posłanie. Przedziwne, że Najwyższy staje się Towarzyszem w niedoli, kimś, do kogo można wyciągnąć dłoń, myśl, serce, bez względu na rodzaj choroby i stopień braku akcpetacji ze strony świata. Dziś, w tym szczególnym dniu, Chrystus dotykający trędowatego, nawołuje nas wszystkich do tego, byśmy stawali się Jego naśladowcami. Łatwo jest przebywać z człowiekiem w pełni zdrowia, gdy nie wymaga on opieki, zainteresowania. Jednak gdy w grę wchodzi choroba, często po ludzku brakuje słów. Może więc lepiej zastąpić wielomówstwo czynami - obecnością, modlitwą, uściskiem dłoni, uśmiechem, zatrzymaniem się choć na chwilę nad dramatem cierpienia, nad szpitalnym łóżkiem, dostrzeżeniem, że obok jest ktoś, dla kogo najmniejszy gest życzliwości jawi się jako ogromny dar i światło w szarości dnia. W chorych także istnieje piękno, choć tak różne od piękna pojmowanego w duchu tego świata. Trzeba tylko chcieć je odkryć i wyciągnąć na światło dzienne, bez wykluczania, zakrywania parawanem, zasłoną.